czwartek, 28 kwietnia 2011

Rozsądek na straży ambicji

Dziś wydarzyło się coś, co rozbawiło mnie do tego stopnia, że nawet po powrocie do domu nie mogłem przestać śmiać się pod nosem. Zaznaczę tylko, że do domu wracam dość długo, bo całe dwie godziny zegarowe, w międzyczasie zasypiam w pociągu i inne takie.

Mianowicie, w moim ukochanym liceum zrobiło się małe zamieszanie. Lokalna odpowiednik przewodniczącej samorządu postanowiła z pewnych powodów, których nie będę opisywał, (bo po pierwsze nie warto, a po drugie nie powinienem), ustąpić ze swojej funkcji. Odchodząc, wyznaczyła pewną dość mało lubianą, kontrowersyjną osobę na swego następcę.

No i wtedy się zaczęło.

Chaos, wielu próbowało "załatwiać" coś na własną rękę, byleby ugrać część tortu, a raczej ciasteczka, dla siebie. Momentalnie zawiązało i rozwiązało się parę spisków i koterii. Ludzie zainteresowani sprawą (a było i jest ich sporu) poczęli grzebać w dokumentach, obowiązującym w mojej szkole prawie, aby tylko jak najwięcej władzy dostało się w ich rączki. Oczywiście byli i tacy, którzy chcieli po prostu uspokojenia całej sytuacji i wypracowania jakiegoś zdrowego z ich punktu rozwiązania dobrego dla szkoły.
Pierwsi są śmieszni. Drudzy mniej.

Wasz problem, drodzy koledzy i koleżanki, polega na tym, że zbytnio przejmujecie się głupotami. To, kto przez najbliższe 5 miesięcy (wyłączając oczywiście wakacje) będzie sprawował tak zwaną "władzę" w tej szkole jest nieistotne nie tylko z punktu widzenia Absolutu - nie jest to ważne z żadnego punktu.

W normalnej szkole funkcja przewodniczącego samorządu i jego ekipy sprowadza się do organizowania różnych mniej lub bardziej spontanicznych wydarzeń oraz ułatwiania uczniom życia na różne sposoby (załatwianie szafek, głośników do radiowęzła, mikrofonów, wspólnych podręczników, dzwonka na zewnątrz itp.  - podaję przykłady z mojego liceum, gimnazjum i szkół moich znajomych). U nas dochodzi jeszcze knucie co poniektórych i kanapy w zatęchłym pomieszczeniu, które są lepsze, bo są dla wybranych.

Niestety, te wszystkie sprawy każdy uczeń może załatwić sam lub w pewnej grupie, zwracając się do dyrekcji. Zwykle jednak nikomu się nie chce, każdy ma swoje zmartwienia, trudno się komukolwiek dziwić. Poza tym dyrekcja woli, gdy stale zwracają się do niej ci sami ludzie - przynajmniej nie kłócą się o to, co kto kiedy robi.

Samorząd Szkolny nie jest państwem. Nie pobiera krzywdzących nas podatków, nie ma armii.
Samorząd Szkolny to nie firma. Nie zarabia, nie zatrudnia ludzi, nie produkuje.
Samorząd Szkolny to nie organizacja pożytku publicznego. Nie rozwiązuje poważnych problemów, tylko problemy uczniów. A jeżeli ktoś ma poważny problem, to samorząd i tak nic nie zdziała w większości przypadków.
Samorząd Szkolny to, uwaga, zaskoczę was: SAMORZĄD SZKOLNY.

Jedyne, co można zyskać, działając tam, to pewne doświadczenie. W kierowaniu ludźmi, organizowaniu różnych wydarzeń itp. Jeśli działacz samorządowy zechce, może to wykorzystać w dalszych etapach życia na różne sposoby, chociażby otwierając sobie drogę do samorządu studenckiego na uczelni. Jeśli tej osobie naprawdę zależy na uczniach i na tym, żeby coś się działo, jest oczywiście na dużo lepszej pozycji, aby coś dobrego w tym kierunku zrobić.

Nie zapominajmy, że to także dobra zabawa ;)

Sądzę jednak, że jeżeli faktycznie jesteś w liceum, technikum, czy nawet zawodówce, chcesz podobne doświadczenie zdobyć i równie dobrze się bawiąc zrobić coś naprawdę pożytecznego, masz kilka dużo lepszych opcji:
1. Działanie w różnych inicjatywach. Godna polecenia jest warszawska Tłocznia, organizują naprawdę sporo, ich celem jest zdaje się doprowadzenie do tego, aby Warszawa została Europejską Stolicą Kultury. Mnie na przykład niezbyt ten cel ekscytuje, ale co kto lubi. Przynajmniej nie siedzą całymi dniami na Facebooku. Nie daję namiarów, bo ich nie mam :(
2. Młodzieżowa Rada Dzielnicy ... w Warszawie. Szczerze, to nie wiem, czy oni robią tam cokolwiek na większą skalę, jest to jednak rada złożona z uczniów szkół leżących na terenie danej dzielnicy. W sam raz dla lubiących zabawę w politykę.
3. Własna działalność gospodarcza. Najbardziej przeze mnie polecana opcja. Niektórzy mają możliwość założenia firmy "na kogoś" jeszcze przed osiemnastką, kiedy to możemy już prowadzić ją osobiście i legalnie. Ja zamierzam zrobić to w trzeciej klasie.

Słyszałem, że od chorych ambicji maleją jądra i wypadają włosy. Ale to pewnie plotka jakaś ino.

Mściwój.

sobota, 18 grudnia 2010

Praca zawsze się opłaca?

Nie lubię sztuki dla sztuki, ani nauki dla nauki - nauka i sztuka nie są w gruncie rzeczy wartościami absolutnymi, którym służenie może być sensem życia, tj. dobro, miłość, prawda, sprawiedliwość, wolność.

Dla niektórych oczywiście jest, ale Ci ludzie stanowią nieliczną grupę, a ponadto zwykle są tak wybitni, że pozostałe rzeczy, którym ma służyć tworzenie sztuki czy też nauki przychodzą im same. Inni mają czasem przykrą, niewłaściwą z gruntu skłonność do stwierdzania, że sztuka, czy też nauka są najważniejsze i nie ma nic ważniejszego. Otóż może i dla nich nie ma, może dla nich to prawda. Prowadzenie takiego życia niestety jednak kończy się źle, w którymś momencie. Oczywiste jest bowiem, że właśnie dobro, miłość, prawda, czy też sprawiedliwość lub wolność (kolejność nieprzypadkowa) mają większe znaczenie. Oprócz tychże wartości absolutnych człowiek powinien uważać za ważniejszą jeszcze jedną rzecz - życie. Swoje własne, innych, nie ma to znaczenia. Dla miłości, prawdy i pozostałych człowiek może życie poświęcić, jeżeli jest wierzący lub nawet jeżeli jest niewierzący, a wciąż widzi w tym głębszy sens. Sztuka i nauka nie powinny jednak stawać ponad naszym życiem.

A pojmować je możemy jako:
1. Zdrowie - czy nie wysypiając się, czy siedząc w jednym miejscu, nie wychodząc na zewnątrz, czy obcując z niebezpiecznymi substancjami - rujnujemy nasze zdrowie, a więc i życie.
2. Życie towarzyskie - tak, oczywiście, że tak. Można pogodzić prowadzenie badań, zwykłe uczenie się, tworzenie z życiem towarzyskim, jak bardzo czasochłonne by to pierwsze nie było. Bez drugiego umieramy bowiem społecznie, a to jest bardzo niebezpieczne, bo po śmierci społecznej żyjemy, a jakbyśmy byli martwi. Różnica polega na tym, że możemy z własnej woli "zmartwychwstać", choć będzie to wyjątkowo trudne.
3. Poziom życia - czyli te wszystkie rzeczy, które pomagają nam się nim cieszyć. Być może nasz preferowany poziom życia jest bardzo niski - być może wiele nie potrzebujemy. Człowiek powinien jednak być świadomy tego, że im więcej zrobi dla ludzkości, tym większą za to zapłatę powinien otrzymać i walczyć o swoje. Ludzie wielcy niech będą wynagrodzeni jak wielcy, duzi jak duzi, średni jak średni, a mali jak mali.

Tak naprawdę pisząc o sztuce i nauce, mam na myśli pracę. Ona jest bardziej ogólna, zawiera w sobie i to, i to i coś poza tym. Dobra praca powinna zaś spełniać trzy kryteria:
1. Przynosić satysfakcję - jeśli lubimy swoją pracę, jeżeli wykonywanie jej sprawia nam przyjemność, czujemy się lepsi, jesteśmy zarazem w lepszej kondycji fizycznej i psychicznej, wszystko lepiej się układa. To jednak wiedzą wszyscy. Jak znaleźć pracę, która daje satysfakcję? Zadać sobie "zajebiście ważne pytanie", którego treść wszyscy znamy i nie słuchać ludzi, którzy mówią : "Na tym nie zarobisz", "Co się po tym robi? Sprząta?". Jeżeli żadne studia nie dają ci możliwości spełnienia się po ich skończeniu, w życiu, w pracy, to nie idź na żadne studia, lecz zacznij robić to, co lubisz. A jak już zaczniesz, to wykombinuj sposób, jak na tym dużo zarobić. Zawsze się uda, jeżeli będziesz próbował wystarczająco długi czas.
2. Pomagać innym ludziom. -  Taki jest społeczny sens istnienia czegoś takiego jak praca. Pomaganie innym. Może nie wszyscy o tym wiedzą, ale po to została wymyślona. Aby ludzie uzupełniali się, pracując, bo każdy robił co innego. Już od prehistorii tak było i zawsze tak będzie. Jeżeli w swojej pracy nie pomagasz - przemyśl to. Może jakoś jednak ci się to udaje. A może warto zmienić pracę. Człowiek bowiem ma prawo korzystać z dóbr społeczeństwa, kultury, nauki, tak długo, jak sam coś do niej wnosi, lub jeśli wnosił wystarczająco długo. Jeżeli praca jest bez sensu lub wręcz przeszkadza, nie warto jej wykonywać.
3. Zapewniać utrzymanie. - To jest jeden z głównych jej celów! Może nie tyle chodzi tu o pieniądze, ile o zapewnienie odpowiedniego poziomu życia, czyli tego, o czym już pisałem. Jeżeli pracujesz jako wolontariusz, ale organizacja zapewnia ci dach nad głową, jedzenie i rzeczy potrzebne ci do szczęścia, to kryterium jak najbardziej jest spełnione, mimo, że ci nie płaci. Żyjesz, funkcjonujesz, działasz, budzisz się i zasypiasz z pełnym żołądkiem dzięki temu, co robisz, a nie dlatego, że ktoś ci daje. Jeżeli pracujesz, a mimo to ktoś cię utrzymuje, możesz nazwać się pracującym na siebie? Niezależnym dzięki temu, co robisz? Nie, oczywiście, że nie. Ludzi, którzy faktycznie nie mogą robić nic, jest w istocie bardzo mało i są to prawie w całości bardzo ciężko chorzy, dotknięci przez los. Większość zaś społeczeństwa jest w stanie pracować. Jakoś.

Mówią, że żadna praca nie hańbi. Owszem, hańbi. Ta, której wyniki nie są współmierne do poświęconego czasu, wysiłku, umiejętności potrzebnych do jej wykonania. Ta, która nie pomaga, a przeszkadza ludziom. Ta, której nienawidzisz.

Przykładem człowieka, który nie spełnia żadnego z trzech kryteriów, może być stary, zmęczony życiem, nienawidzący swojej roboty urzędnik skarbowy, któremu rzadko starcza wypłaty "do pierwszego". Nie pomaga on ludziom (wszak pracuje w US, trudno tam znaleźć kogoś pomagającego), nie ma satysfakcji, nie zarabia na godne życie.

Natomiast na drugim końcu znajdziemy przedsiębiorcę, producenta klamek, który kocha swoją firmę jak rodzinę, odczuwa niebywałą satysfakcję, zarabia dużo, choć niewiele wydaje, jest wolny. Nie dość, że zatrudnia wielu ludzi nierzadko wyrywając ich z biedy, to jeszcze wszystkim pozostałym ludziom sprzedaje tanie klamki. Dla niego jedna z tych klamek stała się tą otwierającą drzwi do prawdziwego szczęścia.

Jednakże tę klamkę każdy musi wystrugać sobie sam. Własną, ciężką lub mądrą, pracą.

Mściwój.

sobota, 11 grudnia 2010

Misja "mandarynka"

I chłopaki, i dziewczynki, wszyscy lubią mandarynki!
 Mieszkańcy Legionowa, uroczego miasta 20 km na północ od Warszawy (jakby ktoś nie wiedział, też coś...) mogli, choć wcale nie musieli, być dzisiaj świadkami niezwykłych odwiedzin. Do miasta przybył prawdziwy święty Mikołaj za 15 zł z Biedronki z workiem pełnym mandarynek! 
Każdy przechodzień, który nieopatrznie stanął mu lub jego sześcioosobowej świcie (w skład której wchodziłem i ja!) dostał piękny, pomarańczowy (lub żółty, albo nawet zielony - z Biedronką nigdy nic nie wiadomo) owoc. Nieobecni w domach odnajdą je jutro w skrzynkach na listy lub za wycieraczkami samochodów. Odwiedzający miejskie lodowisko mogli zaś złapać je, przelatujące przez ogrodzenie, już o 17. 
Ale może po kolejce. 
Przygotowawszy torbę podróżną, której ostatnio użyłem półtora temu, gdy jechałem na obóz tenisowy (ile to już czasu minęło...) wsiadłem na rower i przedzierając się przez hałdy śniegu, na moich cienkich,  gładkich oponach dojechałem do domu św. Mikołaja. 


- "Mikołaju!" - zawołałem. - "Ludzie czekają na mandarynki!"
- "A będą zbyty? - zapytał Mikołaj z ciekawości.
- "Będą!" - odpowiedziałem i już po chwili Mikołaj ubrany w pełny strój galowo-wyjściowy oraz ja  na naszym wiernym reniferze szybowaliśmy przez ulice Legionowa, bo renifer nie umiał latać wyżej, frajer.


Mikołaj z reniferem odłączyli się, aby zebrać ekipę, a ja poszedłem do Biedronki, aby zakupić owoce. Przy stoisku z mandarynkami brałem udział w epickiej, można by rzec, walce o to, który z klientów weźmie te pomarańczowe. Spokojnie sięgając dłonią po kolejne owoce i wkładając je wpierw do jednej, potem do drugiej, trzeciej, oraz do siódmej torebki, czułem, jak spojrzenia starszych pań, statecznych ojców rodzin, miłośników trzech pasków oraz emo dziewczynek przeszywały mnie na wylot. W końcu zapakowałem mandarynki do wielkiej czarnej torby i ruszyłem na spotkanie z Mikołajem, reniferem oraz świeżo zebraną Ekipą. 


To niezwykłe, ile różnych rzeczy można powiedzieć, gdy nie ma się ochoty na mandarynkę. Oto niektóre z nich:


-"Kim pan jest?"
-"Mam uczulenie na cytrusy"
-"Ktoś wam za to płaci?"
-"Kupilibyście mi bejcę, co?"
-"Ja mam chorego syna"
-"A co to, święta?"
-"Mam zakupy, nie widzisz?"
-"Oni na pewno są głodni"
-"Nie, dziękuję, jadłam"


Mimo przeszkód, udało nam się rozdysponować większość z zakupionych 12 kilogramów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ten rok przyniesie dobre zbiory. Bo jak nie, to za rok nie będzie co rozdawać i dopiero będą zbyty.


Krasnoludki pozdrawiają wszystkich siedzących w domach! Zdrowia i wesołych świąt, powiedziała moja czapeczka.

czwartek, 9 grudnia 2010

Pierwszy pościk.

Cześć.
A więc oto mój blog, nowiutki, świeżutki i jeszcze pachnący. Czym? Nie powiem. ;) 
Może coś tu napiszę, może nic tu nie napiszę i tylko będę od czasu wrzucał jakieś głupoty, ale na pewno będą zbyty. A jak nie będzie, to trudno.
Ważne jest odpowiednie podejście do życia, ot co. Mogę pisać o niczym, wychodzi mi to całkiem nieźle, ale troszunieczkę bardziej wolałbym jednak pisać o czymś. Ale o czym można pisać? 
Można o zachodach słońca nad morzem,
można o psich odchodach o poranku,
można o polityce, o wolności gospodarczej, długu publicznym,
można o całkach, stanach kwantowych elektronów,
można o najnowszym albumie Sabatonu, 
można o kwiatach kwitnących na łące,
można o książkach, pięknych, inspirujących,
można o zbytach, 
można o codziennych rzeczach,
można o wszystkim właściwie.
I nigdy nie wiadomo, o czym napiszę.
A teraz nie mam ochoty. 
Heh